Niedziela, 21 Marca 2004
Kieślowski przejechał na rowerze z Warszawy do Zakopanego
Dokładnie osiem lat temu zmarł reżyser Krzysztof Kieślowski. Przyjaciela wspomina niekonwencjonalnie Grzegorz Skurski
Znałem Go dobrze i myślę, że krzywi się z Tamtej Strony, czytając pełne patosu i namaszczenia wspominki o sobie samym. Był normalnym facetem. Nienawidził egzaltacji i pretensjonalności w każdym wymiarze. Coraz trudniej było mu się godzić z tym, że jest gwiazdą medialną. Krępował go smoking, błysk fleszy i głupie pytania, na które publicznie musiał odpowiadać. Fascynowała go komunikacja z widzem poprzez ekran. Jego opowieści stawały się uniwersalne, ale coraz większe budżety filmowe zmuszały Go do występowania w świetle reflektorów, czego nienawidził. Miał niekonwencjonalne poczucie humoru, luz i dystans do rzeczywistości, ale w pracy skupiona twarz i bystre oczy zza okularów przykleiły mu ksywę "ornitologa" w środowisku filmowym. Może uśmiechną Mu się oczy zza okularów (teraz chyba już ich nie nosi), kiedy przeczyta opis tego wariackiego pomysłu z lat młodości, z czasów kiedy media były z boku, nie determinowały i nie kaleczyły życia.
Na początku lat 70. wszystkich nas fascynowały samochody. Był to okres, kiedy byłem uważany za najlepszego szofera wśród reżyserów z racji mojego stażu taksówkarskiego. Zbliżał się start do rajdu Monte Carlo, w którym miał startować najszybszy kierowca wśród architektów Krzysztof Komornicki na samochodzie fiat 125. Udało mi się przekonać Kieślowskiego do próby zarejestrowania tego wydarzenia. Byłem członkiem ekipy filmowej, mając nie do końca wyjaśnioną funkcję w tym zespole. W końcu zostałem szoferem samochodu BMW wynajętego przez produkcję. Komornicki miał swojego zaufanego mechanika i na ostatni przegląd przed startem umówiliśmy się w Krakowie. Jechaliśmy nocą w gęstej mgle. Obok siedział Kieślowski, z tyłu operator Jacek Petrycki. Nie widziałem nic w
tej gęstej białej brei. Byłem spocony ze strachu, ale nadrabiałem miną, żeby nie tracić autorytetu. Kisiel co pewien czas rzucał krótkie komendy: "Rów!" albo "Jedziesz po lewej stronie!". Gdzieś koło zamku w Chęcinach usłyszeliśmy melodyjne "tatitatata". Dogonił nas Komornicki, odkręcił szybę i krzyknął: "Co się tak wleczecie?". Uczepiłem się jego czerwonych świateł i bez stresu jechałem za nim. Fiat prowadzony przez niego zachowywał się jak myśliwski pies węszący trop zwierzyny. Do tej pory nie wiem, jak to robił, ale dodał pięćdziesiąt kilometrów do prędkości, która była dla mnie jazdą na krawędzi śmierci. Po zdjęciach znużona ekipa siadła w knajpie do posiłku lekko wspomagana alkoholem. Czuliśmy się trochę zdobywcami świata, bo nasz kumpel będzie się ścigał z najlepszymi w Europie. Atmosfera przy stole przypominała trochę dowcip Mleczki: dwóch Polaków stoi z piwem przy piramidzie Cheopsa i jeden do drugiego mówi: "Ja ze szwagrem to takie cóś walnę w ciągu dwóch dni".
Finał był taki, że Kisiel i ja przeciwko reszcie ekipy założyliśmy się o pół litra, że w dwa dni dojedziemy na rowerach z Warszawy do Zakopanego. "Ornitolog" nie popuścił. Co parę dni przypominał mi: "Ty! Jak żart, to do końca! Nie ma zmiłuj się".
Umówiliśmy się o piątej rano w Jankach. Była lekka mżawka. Z bocznej ulicy wyjechał Kieślowski z miną zaciętego "fightera". Jechaliśmy dalej bez słowa, zmieniając się na prowadzeniu. Niech to szlag. Nigdy w życiu nie przejechałem na rowerze więcej niż dwadzieścia kilometrów. Krzysiek miał podobne doświadczenia kolarskie.
Dojechaliśmy do Grójca, pięćdziesiąt kilometrów. Siedliśmy pod sklepem spożywczym na schodkach z butelkami mleka i jedliśmy świeże chałki, odwlekając, jak można, moment wsiadania na rowery. Każdy z nas miał wszystkiego dosyć. Oczywiście "Poganiacz mułów" zdecydował się pierwszy: "No, kolego!". Ruszyliśmy. Przy kolejnej zmianie, przejeżdżając obok Krzysia, zauważyłem, że coś mamrocze do siebie. Spytałem: "Co ty gadasz?". "Nic, liczę słupki". Zezłościł mnie i zaimponował. Serce wali, oddech coraz krótszy, całe życie odwija mi się z pamięci, a Ten... liczy słupki.
Gdzieś za Kielcami, chyba w Jędrzejowie, zatrzymaliśmy się na obiad. Jedzenie podłe, żarty jeszcze gorsze, a za oknem deszcz. Nie ma odwrotu! Kawałkami folii owiązaliśmy sobie buty i... na rowery. Jego okulary w kroplach deszczu, usta zacięte. Chyba przestał liczyć słupki. Dwudziesta pierwsza. Szesnaście godzin kręcenia pedałami. Tablica z napisem: "Miechów". Dwieście sześćdziesiąt kilometrów. A jednak... Może tak w życiu trzeba? "Ornitolog" miał jednak rację. Wypijemy pół litra, świętując ponadczasowy sukces. Zapadł zmrok. Oglądam się do tyłu - nie ma Krzyśka. Wracam, chyba nawaliła mu dętka. Rower oparty o drzewo. Krzysiek leży w rowie z zamkniętymi oczami. Teraz ja do niego: "No, kolego!". "Nie jadę dalej, koniec!" . Próbuję przekazać mu swoją energię: "Krzysiu! Jeszcze tylko czterdzieści kilometrów. Hotel Cracovia, dancing, panienki, światowe życie, a jutro już z górki". Pcha rower pod ostatnią górę przed Miechowem. Nie chce mu się nawet wsiąść na rower i mówi słowa, których z szacunku dla jego późniejszych dokonań nie będę cytować. Nocleg w obskurnym hotelu w Miechowie. Nie ma restauracji. Nie chce nam się wyjść i
szukać czegoś do jedzenia. Gasimy światło. Słyszę głos Krzyśka: "Jeszcze jadę" i słowo, które pomijam. Ja też słyszę skrzyp łańcucha i drzewa, które bardzo powoli mijam. Zasypiamy. Ktoś mnie szarpie. Nad głową uśmiechnięta twarz w okularach: "Kolego! Może wybierzemy się na wycieczkę rowerową? Zobacz, jaka piękna pogoda". Jest siódma rano. Wyglądam przez okno. Słońce świeci. Jakie piękne miasto ten Miechów. Może warto się przejechać na rowerze?
Pijemy kawę, jemy jajecznicę na bekonie. Obsługuje blondynka w opiętym na biuście sweterku. Jakie życie jest piękne! Siadamy na rowery. Tylko sto czterdzieści kilometrów przed nami. Zakład wygrany, nie potrzeba niczego udowadniać. Obidowa. Dziewięć kilometrów ostrego podjazdu pod górę. Mięśnie pieką. Oszczędzamy energię. Aby dalej. Widać z boku Tatry. Jeszcze, jeszcze, jeszcze... Z autobusu młode dziewczyny machają do nas przez okna. Zmieniam dętkę. Teraz, pod sam koniec, taki numer. "Ornitolog" pali nerwowo papierosa. Wjeżdżamy do Zakopanego. To nic, że nie ma wiwatujących tłumów i wieńców laurowych. Jesteśmy szczęśliwi. Oni stawiają pół litra.
Minęło trzydzieści parę lat. Nazwisko Kieślowskiego poznały miliony ludzi na całym świecie, i to nie dlatego, że był ambitnym kolarzem. Było, minęło - ja też już nie jestem najlepszym szoferem wśród reżyserów.
Źródło:
Gazeta Wyborcza
Źródło: "pzkol.pl"